Te straszne, zabójcze drzewa… [fragment książki „Betonoza” Jana Mencwela]
„Betonoza” Jana Mencwela już w księgarniach. Mamy dla Was fragment. Jest o tym, czy drzewa rzeczywiście są aż tak niebezpieczne, że trzeba ich wycinać setki tysięcy rocznie?
„Drzewa zabijają. Kilkaset osób rocznie. Trzeba je wycinać”.
„Szokujące dane. Drzewa naprawdę zabijają!”
Wraz z takimi nagłówkami w polskiej prasie co kilka lat powraca widmo „zabójczych drzew”. Wiele osób poprzestaje na przeczytaniu tytułu, bez wgłębiania się w treść artykułu.
Tymczasem tego typu bijące na alarm materiały prasowe, utrzymane w sensacyjnym tonie, najczęściej dotyczą jednego konkretnego rodzaju zdarzeń: wypadków drogowych, w których kierowcy wjechali samochodem w drzewo.
„Rocznie w Polsce w zdarzeniach z drzewami ginie kilkaset osób! Wyobraźcie sobie, jaki to bezmiar tragedii dla ich najbliższych…” – to słowa, od których zaczął swój wpis kierowca rajdowy Krzysztof Hołowczyc. Opublikował go w kwietniu 2014 roku, po wypadku drogowym, który wstrząsnął Polską.
W Klamrach pod Chełmnem w drzewo uderzył samochód osobowy. Zginęło aż siedmioro młodych ludzi. Kulisy tego zdarzenia opisał kilka lat później portal TVN24:
W pięcioosobowym aucie zmieściło się dziewięcioro nastolatków. Spotkali się na ognisku. Ktoś w pewnym momencie rzucił pomysł: a może by pojeździć po okolicy? Wzięli kluczyki do renault scenic należącego do ojca jednego z nich. Na łuku drogi auto wypadło z zakrętu i uderzyło w drzewo. Najmłodsza ofiara miała zaledwie 13 lat. 16-latek, który według wstępnych ustaleń policji siadł za kierownicą, był pod wpływem alkoholu, podobnie jak siedząca obok niego dziewczyna. Oni przeżyli wypadek.
Krzysztof Hołowczyc w swoim wpisie pominął takie aspekty całej tragedii jak prawie dwukrotnie wyższa liczba osób w aucie niż dozwolona prawem. Nie mówiąc już o tym, że kierowca był pod wpływem alkoholu. Mimo to słowa rajdowca celebryty odbiły się szerokim echem w ogólnopolskich mediach. I wywołały konkretne reakcje. Niedługo później wojewoda zachodniopomorski wystąpił do wszystkich samorządowców z apelem o to, by ułatwić wycinanie przydrożnych drzew. A prezes Najwyższej Izby Kontroli, Krzysztof Kwiatkowski, skierował do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o stwierdzenie niezgodności z ustawą zasadniczą artykułu 83 ustęp 3 Ustawy o ochronie przyrody.
„Chcemy takiej zmiany przepisów, która uniemożliwi sadzenie nowych drzew w pasie drogowym w pobliżu miejsc, gdzie wcześniej wycięto niebezpieczne dla kierowców drzewo” – tłumaczył dziennikarzom Kwiatkowski.
Od przynajmniej kilkunastu lat pomysł tego typu zmian w prawie powraca przy okazji kolejnych wypadków drogowych. Pierwsza taka zmiana weszła w życie już w 2004 roku, a więc wtedy, kiedy nasz kraj stał się członkiem Unii Europejskiej. W nowelizacji prawa o ochronie przyrody ułatwiono uzyskiwanie zgód na wycinkę przydrożnych alej. Zaraz potem nastąpiła fala wycinek. W 2005 roku w powiecie sokołowskim na Podlasiu wycięto prawie pół tysiąca drzew. W okolicy Mrągowa – podobnie. Wzdłuż tylko jednej drogi z Białej Piskiej do Ełku pod topór poszło aż 1,6 tysiąca okazów starych, stuletnich lip, klonów i topól. Podobna fala przeszła przez Polskę w 2017 roku, po tym jak w życie wszedł poselski projekt ustawy, nazwanej potem „lex Szyszko” – od nazwiska ówczesnego ministra środowiska Jana Szyszki. Wśród wielu ułatwień związanych z wycinaniem drzew w ustawie znalazł się również zapis, który zwalnia samorząd z konieczności uzgadniania wycinek przydrożnych drzew z Regionalną Dyrekcją Ochrony Środowiska. Wszystko oczywiście pod hasłem „dbania o bezpieczeństwo”.
„To nie drzewa zabijają, to ludzie wypadają z drogi” – odpowiada na to Tomasz Kacprzak, sekretarz Wojewódzkiej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego na Mazowszu. Kacprzak mówi jasno: kierowcy wpadają na rosnące przy drodze drzewa z powodu nadmiernej prędkości. Uważa też, że wycinając przydrożne drzewa, dajemy kierowcom „złudne poczucie bezpieczeństwa”. I zachęcamy ich do jeszcze szybszej jazdy. A to właśnie szybka jazda stanowi prawdziwe zagrożenie, a nie drzewa. W 2018 roku, kiedy przez wjechanie w drzewo życie straciło 411 osób, w wypadkach drogowych zginęło 803 pieszych. Z tego 271 osób zostało rozjechanych na przejściach dla pieszych. O tym jednak do niedawna w polskich mediach trudniej było przeczytać niż o „drzewach, które zabijają”.
Czterysta jedenaście przypadków śmierci w zderzeniu z drzewem to nie tylko liczne osobiste tragedie. I znicze, przydrożne krzyże, kaski motocyklowe pozostawione pod drzewami, które wielu z nas mija, podróżując po Polsce. Każdy taki obraz w połączeniu z przekazem o „zabójczych drzewach” płynącym z mediów wpływa na postrzeganie drzew jako elementu niebezpiecznego, stwarzającego zagrożenie. Łatwiej nam więc też uwierzyć w to, że w mieście należy wycinać drzewa, co do których stwierdzono, że zagrażają bezpieczeństwu. Tymczasem prawda jest taka, że tych kilkaset ofiar zderzeń samochodów z drzewami to zdecydowanie najczęstszy przypadek „zagrożenia” stwarzanego przez drzewa w Polsce.
Jakie zaś jest ryzyko śmiertelnego wypadku spowodowanego przez drzewo stojące w parku czy przy miejskiej ulicy? To zjawisko bada doktor Edyta Rosłon-Szeryńska ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Wnioski z jej badań zostały przytoczone w raporcie Przyroda w mieście. Rozwiązania wydanym przez Fundację Sendzimira:
W naszym kraju wypadki spowodowane przez łamiące się i wywracające drzewa zdarzają się bardzo rzadko w porównaniu z wypadkami drogowymi lub powodziami. Dowodzą tego statystyki tych zdarzeń zebrane podczas 38 wichur o charakterze regionalnym i ogólnopolskim w latach 2000–2004 (Rosłon-Szeryńska 2006). W ciągu pięciu lat odnotowano 108 ofiar wiatrołomów, z czego skutek śmiertelny kolizji z drzewem dotyczył 27 osób, a 21 osób wyszło z wypadku bez większych obrażeń. […]. To oznacza, że w związku z wiatrołomami i wykrotami zginęło w ciągu pięciu lat tyle ludzi, ile ginie w wypadkach drogowych w ciągu siedmiu dni!
A zatem w Polsce w ciągu pięciu lat mieliśmy dwadzieścia siedem przypadków śmiertelnych, których przyczyną było przewrócenie się drzewa na człowieka. Porównanie tej liczby do liczby ofiar wypadków drogowych można pewnie łatwo podważyć. Przewrócenie się drzewa to w powszechnym odbiorze zdarzenie bardziej nagłe i szokujące niż wypadek samochodowy, co jest efektem naszego znieczulenia na ofiary na drogach.
Nie można zaprzeczyć, że historie o przewróconych drzewach bywają drastyczne. Trzeba tu wspomnieć choćby o wypadku w Szczawnie-Zdroju, gdzie w bezwietrzny dzień złamało się drzewo, które spadło na dwie pozujące pod nim do zdjęcia dziewczynki. Jedna z nich zginęła na miejscu. Z kolei w 2018 roku w warszawskim parku Praskim drzewo runęło na niemowlę w wózku, zabijając je na miejscu. To tragedie, o których wszyscy mogli się dowiedzieć z pierwszych stron regionalnych gazet.
Żeby ocenić rzeczywistą skalę zagrożenia, trzeba odłożyć emocje i wrócić do liczb. Z czym można zestawić dwadzieścia siedem wypadków śmiertelnych w ciągu /pięciu lat, o których pisze Rosłon-Szeryńska? Według Głównego Urzędu Statystycznego w wyniku porażenia piorunem ginie rocznie w Polsce przeciętnie sześć osób.
W ciągu pięciu lat daje nam to trzydzieści zgonów. To o trzy osoby więcej niż ofiary przewróconych drzew w tym samym okresie. Pamiętajmy, że mowa jest o wszystkich drzewach w Polsce, nie tylko tych miejskich, których tysiące wycinamy co roku „ze względów bezpieczeństwa”, ale także o drzewach na terenach górskich czy w lasach, odwiedzanych przez miliony turystów piechurów.
A zatem, ryzyko bycia zabitym przez przewrócone na wietrze drzewo jest mniej więcej takie samo lub niższe niż bycia zabitym przez piorun.
Weźmy inną statystykę, również związaną z czymś, co przedstawiane jest jako „nieszczęśliwe wypadki”. Z danych opublikowanych przez serwis Biqdata „Gazety Wyborczej” wynika, że w ciągu ostatnich pięciu lat podczas polowań doszło do co najmniej trzynastu wypadków śmiertelnych. „Ginęli myśliwi, naganiacze, a także zupełnie przypadkowe osoby” – piszą autorzy raportu. To zatem tylko o połowę mniej, niż wynosi liczba ofiar przewróconych drzew w tym samym czasie. A jednak polowania nadal nie są w Polsce zakazane, a ostatnio środowiska łowieckie zabiegają o to, aby mogły w nich uczestniczyć także dzieci. Wystarczy już jednak dwa razy więcej ofiar, aby wywołać atmosferę zagrożenia z powodu „zabójczych drzew”, które należy masowo wycinać „ze względów bezpieczeństwa”.
To nie jest kwestia realnego zagrożenia – nie gra ono tutaj żadnej roli. Chodzi tylko o utrwalony w naszej kulturze i debacie publicznej ciąg skojarzeń: drzewo – niebezpieczeństwo – wycinka, zbudowany między innymi przez próbujących winę za piractwo drogowe zrzucać na przydrożne drzewa.
Fragment książki dzięki uprzejmości Wydawnictwa Krytyka Polityczna, można ją kupić tu.