„Miasto-gąbka” kontra betonowa wyspa ciepła [fragment książki „Betonoza”]
Dotarliśmy do punktu, w którym dostęp do podstawowego zasobu w polskim mieście – do wody – zależy od …kaprysu natury.
A w przyszłości, i to tej najbliższej, kryzys wodny będzie miał dużo poważniejsze skutki.
Za zgodą autora i wydawcy publikujemy fragmenty książki Jana Mencwela „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020)
Wielka pustynia polska
Doktor Aleksandra Kardaś z Uniwersytetu Warszawskiego, członkini zespołu Nauka o Klimacie i autorka Książki o wodzie, od dawna ostrzega, że Polska jest suchą plamą na mapie Europy. To nie jest tylko metafora literacka. Kardaś opiera się na twardych danych dotyczących zasobów wody. Jak podaje organizacja UN Global Compact, w Polsce na jednego mieszkańca przypada około 1,8 tysiąca metrów sześciennych wody na rok. W trakcie suszy wskaźnik ten spada poniżej tysiąca metrów. Średnia ilość wody przypadająca na jednego mieszkańca Europy to około 4,5 tysiąca metrów sześciennych. Dwa i pół raza więcej. Od Europy Polska odstaje zatem dramatycznie, a problem będzie się pogłębiać.
– W Polsce, inaczej niż w niektórych krajach europejskich, w kwestii wody musimy polegać na tym, co nam spadnie – na deszczu i śniegu. Nie mamy lodowców, które by nam zapewniały długotrwały magazyn wody – mówi doktor Kardaś. – Niestety, przez wiele lat normą było u nas pozbywanie się wody: osuszanie terenów podmokłych, bagien, betonowanie terenów zielonych. Wydawało się nam, że największym zagrożeniem jest nadmiar, a nie niedobór wody. Teraz zbieramy tego żniwo. I będziemy zbierać w kolejnych latach.
Dowód? Jeszcze w połowie XX wieku susza występowała w Polsce co pięć lat. Potem, pod koniec wieku, już co trzy lata. Od kilku lat susza jest właściwie co roku.
Niskie stany polskich rzek to od kilku lat norma. Wpływ na to mają wywołane przez człowieka globalne anomalie klimatyczne. Mamy coraz dłuższe okresy bezopadowe i one będą się jeszcze wydłużać. Po nich nie następują niestety dłuższe okresy deszczowe, które pozwalają wodzie spokojnie przesiąkać przez glebę do głębszych warstw. Coraz częściej występują zamiast tego ulewy, podczas których woda nie nadąża z wsiąkaniem w glebę. Duża jej część spływa do kanałów, do rzek i później dalej do morza.
Dlaczego woda nam odpływa?
Czy możemy się przed tym bronić? Doktor Kardaś uważa, że tak. Jako mieszkańcy miast mamy wpływ na to, jak mocno kryzys wodny w nas uderzy. Wystarczy, że zrozumiemy prostą zależność: to, ile mamy wody, zależy od tego, ile jej spadnie i co z tą wodą zrobimy po tym, jak spadnie.
– Woda nam odpływa, zamiast być gdzieś zachowywana – mówi Kardaś. – Każdy teren zielony to miejsce, w którym woda może wsiąkać do gleby zamiast spływać do rzeki i potem do morza. Powinniśmy chronić i tworzyć miejsca, które umożliwiają zbieranie wody. W momencie, gdy zamieniamy tereny zielone na parkingi, autostrady czy inne powierzchnie, w które woda nie wsiąka, tracimy tę możliwość. Sami pogłębiamy problem, zamiast starać się go rozwiązywać.
Doktor Mateusz Grygoruk, hydrolog z warszawskiej SGGW, pytany o wizję miasta przyszłości które poradzi sobie z problemem braku wody, odpowiada metaforą: miasto powinno być jak gąbka. Czyli wsiąkliwą, miękką strukturą, której celem jest wchłanianie i oczyszczanie maksymalnej ilości wody. Gdyby prezydent Skierniewic rządził „miastem gąbką”, nie musiałby u progu drugiej dekady XXI wieku błagać o deszcz, który ocali jego miasto przed suszą.
Wsiąkliwość miasta zwiększają, rzecz jasna, tereny zielone. Nie chodzi jednak tylko o parki. Kluczem jest rozłożenie tej zieleni po całym mieście: potrzebne są drzewa przyuliczne, małe wyspy zieleni takie jak grupy krzewów czy też po prostu trawniki. Ulica pozbawiona drzew i zieleni gorzej sobie poradzi z nagłą ulewą niż zadrzewiona, mieszkańcy mogą zatem spodziewać się lokalnych podtopień związanych z przepełnioną kanalizacją oraz olbrzymich kałuż. Samo rozproszenie zieleni w mieście jeszcze nie wystarczy, bo chodzi także o to, żeby w odpowiedni sposób ją pielęgnować. Czasami dając po prostu przyrodzie robić to, co potrafi sama: im bujniejsza, tym lepszą stanowi „gąbkę”.
– Gdy patrzy się na długofalowe trendy, to sumy opadów tak bardzo się nie zmieniają. Ale występują ekstrema: długie okresy bez opadów i nagle gwałtowny opad – mówi doktor Mateusz Grygoruk – jakiś czas temu w Gdańsku w ciągu trzech godzin spadła jedna trzecia deszczu, który normalnie spada przez rok. Nie ma co się łudzić, że zbudujemy na to zbiorniki i rozwiążemy problem tak zwaną małą retencją. Oczywiście, każdy zielony fragment miasta ma znaczenie, bo woda do rzeki spłynie lepiej oczyszczona i w wolniejszym tempie. Ale ostatecznie to właśnie na rzeki powinniśmy zwrócić naszą uwagę.
Zdaniem Grygoruka, aby skutecznie zatrzymywać wodę w dużej skali, miasta powinny odtwarzać naturalne tereny zalewowe wzdłuż rzek. Niestety, w polskich miastach, i nie tylko w nich, od dłuższego czasu trwa dokładnie odwrotny proces: rzeki są betonowane i regulowane. Dzieje się tak z różnych przyczyn: czasem z powodu ryzyka powodzi, czasem, bo ktoś wpadł na pomysł wytyczenia wzdłuż rzeki reprezentacyjnego bulwaru, czasem, by ułatwić żeglugę. Przez to woda jeszcze szybciej ucieka z miasta i spływa do morza, a tam już nie mamy z niej żadnego pożytku w czasach suszy.
Odbetonujmy rzeki
Jaka jest prawdziwa skala tego zjawiska? Od kilku lat nagłaśniają to aktywistki z inicjatywy Siostry Rzeki. Według nich w ciągu ostatnich dziesięciu lat wybetonowaliśmy 10 tysięcy kilometrów rzek. Cecylia Malik, artystka z Krakowa i liderka akcji, mówi, że to tak, jakbyśmy co roku betonowali Wisłę na całej jej długości. W sprawie betonowania rzek, jak rzadko w polskiej polityce, panuje zaskakująca ciągłość i porozumienie ponad podziałami: inwestycje tego typu były realizowane zarówno za rządów koalicji PO–PSL, jak i za rządów Zjednoczonej Prawicy. Wynika to z faktu, że większość tych inwestycji odbywa się w Polsce z udziałem dofinansowań z funduszy unijnych lub innych instytucji międzynarodowych. Dobrym przykładem jest tutaj program „Odra-Vistula Flood Management Project”, który pod płaszczykiem ochrony przeciwpowodziowej ma doprowadzić do regulacji i użeglowienia tych rzek, w tym unikatowej w skali Europy Wisły. Na program o wysokości ponad 1,317 miliarda dolarów składają się między innymi pożyczki z Banku Światowego (504 miliony dolarów) oraz Banku Rozwoju Rady Europy (329 milionów dolarów), ale także dotacja Unii Europejskiej (219 milionów dolarów).
Umowy podpisane zostały przez poprzedni rząd w tajemnicy przed stroną społeczną, a do konsultacji programu nie dopuszczono żadnych organizacji pozarządowych. Po 2015 roku program jest ochoczo kontynuowany przez nowe władze.
Doktor Mateusz Grygoruk, choć sam jest przeciwny tym decyzjom, nie dziwi się, że takie zapadły, bo tego typu kierunek spotyka się często z dużym poparciem społecznym.
– Niech pan pójdzie na przystanek i zapyta ludzi: wolicie rzekę dziką czy uregulowaną? Odpowiedzą, że uregulowaną. Bo to lepiej brzmi. Bo wydaje im się, że „uregulowana” to znaczy „bezpieczna”. Ale jak się im wyjaśni, na czym polega ryzyko i jak nim zarządzać, to zmienią zdanie. Bo rzeka dzika jest po prostu wielofunkcyjna. Rzeka zabetonowana taka nie jest, a i tak nie daje pełnego bezpieczeństwa przed powodzią. Owszem, naturalna rzeka w mieście będzie wylewać. Będą z nią problemy. Ale możemy nauczyć się sobie z nimi radzić. A jednocześnie czerpać korzyści z jej naturalności.
Na szczęście nie zabetonowaliśmy jeszcze wszystkich rzek w Polsce, choć problem w dużej mierze dotyczy ich miejskich odcinków. Jak podaje organizacja WWF, w Polsce znajduje się 150 tysięcy kilometrów rzek, z czego około 20–25 procent to rzeki, które nie zostały w ogóle przekształcone przez człowieka lub zostały zmienione w niewielkim stopniu. „To ogromne dziedzictwo przyrodnicze, które jest bardzo wrażliwe na nieprzemyślane działania ludzi. W starciu z koparkami rzeki nie mają najmniejszych szans” – pisze organizacja na stronie internetowej programu „Strażnicy Rzek WWF”. I tym właśnie dzikim odcinkom rzek zagraża rządowy program żeglugi śródlądowej. „Państwa bardziej dojrzałe lepiej zagospodarowują swoje rzeki i zasób wodny. Zresztą te inwestycje robiły przez 150 lat. My dopiero teraz musimy nadrabiać” – mówił premier Mateusz Morawiecki w maju 2020 roku, zapowiadając kolejne inwestycje hydrotechniczne, które mają pobudzić gospodarkę po epidemii koronawirusa. Tyle że to „nadrabianie” nie tych zaległości, które trzeba nadrobić, bo akurat dzikich, naturalnych rzek w Europie już zaczynają nam zazdrościć.
Rozwój przez zacofanie
Myśląc starymi kategoriami „nowoczesności” i „zacofania”, utrudniamy sobie sami sytuację, która w obliczu kryzysu klimatycznego i tak jest już trudna. Tworzymy miejskie wyspy ciepła i wzmagamy zjawisko tropikalnych nocy czy fale upałów. Sprowadzamy też na siebie inne anomalie (na przykład nawalne deszcze), dodatkowo destabilizując klimat w mieście. Pozwalamy, żeby kluczowy zasób, jakim jest woda, uciekał nam, zamiast go zatrzymywać. Jednocześnie pozbawiamy się – na własne życzenie – tego, co najbardziej może nam pomóc: drzew, terenów zielonych, nieskoszonych łąk, dzikiej przyrody, mokradeł, nieuregulowanych rzek, naturalnych terenów zalewowych. A to wszystko uzasadniamy „potrzebą rozwoju”.
Paradoks polega na tym, że im bardziej nasze miasta są „rozwinięte”, tym mniej zapewniają nam bezpieczeństwa w czasach niestabilnego klimatu i gwałtownych zjawisk pogodowych. To, co do tej pory mogło się nam wydawać „zacofane” – jak niewykoszony trawnik czy nieuregulowane koryto rzeki – staje się w naszej sytuacji „nowoczesne”. Trzeba tylko odrzucić skojarzenia, jakie te pojęcia w nas wywołują, i zacząć się opierać w myśleniu o przyszłości na nauce i na danych, a nie na „wizjach”. Bo wizje, jak podobno mawiała pewna prezydentka miasta, to się ma po narkotykach.